Jest coś nieopisanie głębokiego w tej chwili, gdy kończę go katować.
Gdy jego ciało już nie walczy, tylko drży. Gdy jego skóra płonie, a oczy są puste z bólu, ale spokojne. To właśnie wtedy — zdzierając z niego ostatki dumy — biorę go za kark, prowadzę powoli, na czworaka, i zamykam w karcerze. Na noc. Bez słowa.
Bo wiem, że w tej ciemności, w tej ciasnocie, gdzie nie ma światła, nie ma przestrzeni, nie ma czasu – on jest najbardziej mój.
Tam jego umysł się rozpuszcza. Tam ból przeradza się w ciszę.
Tam wszystko, co znał wcześniej, zostaje za drzwiami. I zostaję tylko ja – jego pani. Jego świat.
Czasem słyszę ciche szlochy.
Czasem modli się o to, bym wróciła.
A czasem tylko leży, dygocząc – i oddycha moim imieniem.
To nie jest okrucieństwo. To oczyszczenie.
A rano…
Rano, kiedy uchylam drzwi i patrzę na niego – zmarzniętego, poskręcanego, pokornego – mam ochotę go przytulić