czyli o przyjemności z bycia winna – i całkowicie bezkarną
To nie przypadek.
Nie nieuwaga.
Nie zmęczenie.
Czasem robię coś źle specjalnie.
Z premedytacją.
Z dokładnym obliczeniem reakcji, którą wywołam.
I nie chodzi o to, by coś „zepsuć”.
Nie chodzi o szkody.
Chodzi o to, żeby poruszyć jego męskie JA.
Delikatnie potrząsnąć fundamentem, który myśli, że wie, „jak być powinno”.
Bo wiem jedno:
nic nie podnieca go bardziej niż absurdalne poczucie niesprawiedliwości, z której nie może się uwolnić.